Praca przy renowacji starego sprzętu optycznego ma coś wspólnego z robotą sapera. Eksploruje się często nieznany teren, odkrywa zaskakujące rozwiązania konstrukcyjne, starając się unikać pułapek zastawionych przez producenta, poprzedniego właściciela, a czasem po prostu upływ czasu albo warunki transportu czy przechowywania. Jeden nierozważny lub nieuważny ruch potrafi zmienić cenny, nieraz wyjątkowy instrument w stertę optycznego złomu.
Każdy miłośnik renowacji klasycznych teleskopów jest na takie przygody w jakimś stopniu przygotowany. Mieszanka obaw przed popełnieniem błędu i adrenaliny towarzyszącej pracy przy starej optyce jest pewnie jedną z atrakcji tego hobby. Musze jednak powiedzieć, że na to co zastałem po rozebraniu obiektywu tego refraktora nie byłem przygotowany, a podobny przypadek zdarzył mi się po raz pierwszy.
Wielokrotnie przekonałem się, że pobieżna ocena stanu obiektywu, dokonywana „z zewnątrz”, bez wyjęcia celi, a nawet rozebrania go na części, potrafi być bardzo myląca. Tak było również w tym wypadku. Gdy teleskop dotarł do mnie z Niemiec, moją uwagę zwróciła jedynie niedokręcona cela, której niewiele już brakowało do wypadnięcia z tubusa. Można powiedzieć, że kurier dostarczył przesyłkę na czas. Gdyby podróż trwała jeszcze dłużej, obiektyw prawdopodobnie dotarłby w kawałkach. Jednak wstępna inspekcja zdawała się świadczyć jedynie o sporej ilości drobinek pyłu i kurzu. Dobrym sygnałem był brak śladów zagrzybienia czy degradacji powłok antyrefleksyjnych.
Mimo to czyszczenie obiektywu zostawiłem sobie na koniec, czując że może mnie tu czekać jakaś nieprzyjemna niespodzianka. Początkowo wszystko szło dobrze, do momentu gdy zakończyłem czyszczenie zewnętrznych powierzchni optycznych. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ilość drobinek pyłu nie zmniejszyła się w żaden znaczący sposób. Musiały się one znajdować w szczelinie powietrznej między kronem i flintem. Tylko skąd się tam wzięły…?! Wtedy dopiero obejrzałem naprawdę dokładnie obie soczewki. Na krawędzi jednej z nich odkryłem drobne ukruszenie szkła, które można było dostrzec dopiero zerkając pod oprawę kronu pod pewny kątem. Drobinki widoczne na obiektywie były w rzeczywistości zabójczym dla optyki, twardym i ostrym szklanym mikro „gruzem” który rozprysnął się w przestrzeni między soczewkami – być może w transporcie, podczas którego mogło dojść do ukruszenia krawędzi soczewki znajdującej się w luźnej, niedokręconej celi:
Kaplica, pot i łzy
I co w takiej sytuacji robić? Zostawić źle – soczewki zmieniają objętość pod wpływem temperatury i nawet jeśli chwilowo ostre drobinki nie rysują jeszcze wewnętrznych powierzchni obiektywu, może się to w każdej chwili zacząć ze względu na rozszerzalność termiczną szkła. Rozbierać obiektyw? Jest jasne, że odkręcenie pierścienia dociskowego musi pociągnąć w pierwszej chwili flint, obracając go początkowo o pewien kąt w stosunku do kronu. Uznałem jednak, że nie ma wyjścia. Odkręciłem pierścień i odwróciłem obiektyw opierając flint na miękkiej podpórce tak, aby unieść do góry celę uwalniając obie soczewki.
I tu następna pułapka. Uniosłem celę, ale kron nie pozostał na swoim miejscu – powędrował do góry wraz z celą. Dlaczego? Czy był zamocowany w jakiś niewidoczny dla mnie sposób, czy może zaklinował się tylko chwilowo i spadnie zaraz na soczewkę poniżej, gdy tylko poruszę ręką? Zamarłem na chwilę w tej pozycji, a następnie bardzo delikatnie odtransportowałem celę na bok, asekurując ją od dołu ręką. Odetchnąłem z ulgą – soczewka pozostała w celi, zapewne była tam zamocowana. I wtedy dotarło do mnie jak straszny błąd popełniłem – w nerwach straciłem całkiem orientację co do oryginalnego, wzajemnego położenia obu soczewek! O wykonaniu znacznika na ich bokach nie było mowy – wszak jedna z nich nie chciała opuścić celi, a ja najprawdopodobniej obróciłem celę o niewiadomy kąt, odkładając ją w bezpieczne miejsce. Czyli tak zwana „kaplica”…
Po serii tak strasznych ciosów psychicznych zachwiałem się lekko, ale jeszcze całkiem nie upadłem. Wystarczyło mi sił by ponownie dokładnie obejrzeć soczewki. I w tym najmniej spodziewanym momencie wypatrzyłem ratunek! Tak! Kochany, przewidujący japoński producent pomyślał 60 lat temu o takich jak ja nieszczęśnikach i wygrawerował znacznik położenia na bokach soczewek! W każdym razie znalazłem trzy wykonane ręcznie grawerką kreseczki, które mają być jak sądzę ratunkiem w podobnej sytuacji.
Tak oto, po otarciu potu i łez, wróciłem na „prostą”. Przystąpiłem do czyszczenia soczewek z zabójczego pyłu, usuwając go początkowo sprężonym powietrzem, a potem doczyszczając powierzchnie silnym strumieniem wody, by na koniec przeprowadzić klasyczne czyszczenie z użyciem wacików, izopropanolu i płynu Baader Optical Wonder. Przy tego typu operacjach ważne jest by nie doprowadzać do zaschnięcia kropel bieżącej, kranowej wody na powierzchniach optycznych. Woda taka bogata jest zazwyczaj w minerały przybierające po wyschnięciu postać trudno usuwalnego kamienia. Warto mieć pod ręką wodę zdemineralizowaną aby przepłukać optykę przed jej wysuszeniem.
Ratowanie szukacza
Po obiektywie przyszedł czas na szukacz. Padł on ofiarą bardzo częstej praktyki stanowiącej przejaw niewłaściwie rozumianej troski o lakier tuby szukacza. Zdarza się nader często, że w trosce o uniknięcie zrysowania lakieru przez śruby regulacyjne, szukacze oklejane są różnego typu taśmami, działającymi potem latami na powierzchnię lakieru środkami chemicznymi zawartymi w kleju i samej taśmie. Efekt jest oczywiście odwrotny do zamierzonego. Bardzo dobrej jakości 30 mm szukacz, spotykany również w modelach produkowanych przez firmę Kenko, został niestety uszkodzony w wyniku tego typu „ochronnego” zabiegu, który spowodował trwałe przebarwienie białego lakieru:
Moja rada: zamiast zabezpieczać lakier klejącymi taśmami, wystarczy owinąć tubę szukacza paskiem cienkiego, elastytcznego tworzywa sztucznego, wyciętego np. z opakowania typu blister:
Druga niespodzianka
Czy udało mi się rzeczywiście przywrócić właściwe położenie soczewek? Wierzę że tak, ale nie mam pewności. Czy obiektyw został ustawiony optymalnie, dając maksimum swoich możliwości? Szczerze mówiąc na razie nie miałem siły na kolimowanie go za pomocą śrub regulacyjnych, złożyłem go zgodnie z odkrytym na bokach soczewek znacznikiem i dokręciłem śruby „na oko”. Z jakim skutkiem?
Cóż – testom obserwacyjnym poświęcę niedługo osobny wpis. Na razie powiem tylko tyle, że gdy po kilku tygodniach pracy nad teleskopem doczekałem się ładnej pogody i skierowałem go wreszcie w kierunku oddalającego się już od Ziemi Marsa, obiektyw ten wprawił mnie w prawdziwe osłupienie. Zaskoczył mnie po raz drugi i jeśli miałem powody podejrzewać jakąś nieprzyjemną niespodziankę, którą odkryję podczas czyszczenia, to takiej jakości obrazu nie mogłem się spodziewać. Po prostu – nigdy wcześniej nie widziałem obrazu o takiej jakości, a korzystam na co dzień z bardzo dobrego refraktora SW 120ED, dysponującego świetnym obiektywem 120 mm opartym o renomowane szkło niskodyspersyjne Ohara FPL-53. Okazalo się, że pod wieloma względami został on zdystansowany przez 60-letni, niewielki obiektyw o królewskim, japońskim rodowodzie. Szczegóły już wkrótce!
Zapraszam na 1. część relacji poświęconą renowacji tuby optycznej, wyciągu i drewnianego statywu oraz na odcinek 2. poświęcony czyszczeniu i wymianie smarów w montażu paralaktycznym:
Zobacz także:
- Royal Astro R-74: Król przybywa do Polski
- Royal Astro R-74: pierwsze światło i testy fotograficzne
- Polarex 114 60/900 trafia do poczekalni